Idea stworzenia smutnego psa była, przynajmniej dla mnie, jasna. Nie jestem pewien, czy spełnił on swoją rolę. Trucizna, która przesączyła się do obiegu już tam zostanie. Opowiadanie o swoim „męczeństwie” jest łatwe i sprawia, że człowiek coraz głębiej wchodzi na obszary, na których miłość nie różni się niczym od nienawiści. Jest przyjemnie strasznie przerażająco pięknie. Cierpię za miliony, cierpię za siebie, nie cierpię. Minęło dziewięć miesięcy, w sam raz tyle, żeby coś się urodziło. Nie mam pojęcia co to jest ale wiem jedno, smutny pies nie może dłużej być kim jest, bo zdechnie.

„A przecież nie prosił o wiele, o jedną rozmowę. Nie dane mu było nawet to. Namaszczona przez niego na boginię, okazała się nad wyraz ludzka, zdolna do zamrożenia, ignorowania, zdolna do podejmowania szybkich, bolesnych decyzji. Chociaż według pierwotnego planu nie miały być szybkie, bolesne zawsze. A przecież skomlał tylko o jedną rozmowę”.

Dalszy ciąg tej historii nie będzie różnił się od tego, co się stało, opisywanie byłoby więc kręceniem się w kółko, kąsaniem własnego ogona. Na końcu okazuje się, że nie bycie skurwysynem nie popłaca, ot i tyle. Dziękuję tym, którzy te wypociny czytali, tym którzy rozumieli i uczestniczyli jak i tym, którzy próbowali znaleźć tutaj ciekawą opowieść, przepraszam, że zawiodłem pod tym względem. Tak, prawie wszystkie słowa były napisane dla jednej osoby. Tak, nie zostaną przez nią odczytane. Tak, kończę.

Hey you, see me
Pictures crazy
All the world I’ve seen before me passing by
I’ve got nothing
To gain, to lose
All the world I’ve seen before me passing by

(System Of A Down – Atwa)

 

Jeśli dzisiaj jest piątek, to jesteśmy na oddziale zamkniętym szpitala, który nazywa się świat. Niektórym wydaje się, że są tutaj z własnej woli. Randle Patric McMurphy (Dariusz Chojnacki) znalazł się tutaj przypadkowo, przecież jest niewinny a nienormalni są wszyscy ci, którzy są poza szpitalem.

Oczywiście, że najbardziej intrygująca jest postać siedząca do nas tyłem, która nie uczestniczy w gierkach i swawolach grupy skazanych na błądzenie w labiryncie własnych umysłów. To Wódz Bromden (Grzegorz Przybył), w końcu zabierze głos, będzie nas przeprawiał przez mroczne podziemia systemu.

Scenografia przypomina raczej połączenie fabryki robotów ze stacją kosmiczną a nie szpital, pokój pielęgniarek wygląda jak budka z kebabem. Ale zamiast tureckiego emigranta w środku przyrządza swoje ostre potrawy siostra Ratched (Katarzyna Brzoska) hipnotyzującym głosem, który w każdej innej sytuacji mógłby wyprowadzić niejednego mężczyznę na manowce pożądania, ogłasza i karci. Potem przechadza się i tłumaczy, delikatnie dotyka każdego pacjenta, jakby chciała zaznaczyć swoje terytorium. Pielęgniarka, istota doskonała, maszyna do wgniatania słabych w ziemię, dosłownie, biedny Billy Bibbit (Bartłomiej Błaszczyński).

McMurphy zostaje tutaj zrzucony jak spadochroniarz z oddziałów specjalnych, nie ma planu ale ma swojego kumpla, który go nigdy jeszcze nie zawiódł, kumpel ma na imię chaos. Tutaj nie będzie kompromisów, będą ofiary, poleje się krew, wypalą się ostatnie szare komórki.

Można by powiedzieć, że na temat „Lotu nad kukułczym gniazdem” napisano już wszystko i przeanalizowano do podszewki, nakręcono nawet świetny film. Siostra Ratched i personel to system, McMurphy to bunt, Wódz to wolność, szpital to świat, pacjenci to społeczeństwo. Czy spektakl w reżyserii Roberta Talarczyka wnosi coś nowego do dyskusji na temat kondycji człowieka we współczesnym społeczeństwie? Czy pokazuje zmianę, jaka zaszła od czasu napisania książki?. Zdaje się, że tak. Bunt okrzepł a system z którym niby walczył przepoczwarzył się i wchłonął buntowników. Teraz są indywidualistami w koszulkach z napisem „I ❤ me”. W tym przypadku może rzeczywiście niemożliwa jest ucieczka, może jedynym sposobem na zachowanie jakiejkolwiek swobody jest założenie pióropusza i kontemplowanie szumu informacyjnego.

„Lot nad kukułczym gniazdem”Dale Wasserman na podstawie powieści Kena Keseya, Teatr Śląski, Reżyseria i opracowanie muzyczne – Robert Talarczyk

Tutaj potwór jest dobrym człowiekiem. W tej przestrzeni, w tym czasie, w tym zamkniętym układzie. Chów wsobny, w soboty nie ma nic do roboty, chowa się pod stół, ukrywa w sobie, to co złe, okazuje się tylko niewielkim odchyleniem od normy. Społeczeństwo to struktura przejściowa, kryształ, który ładnie wygląda za szybą ale nie w rękach dziecka, podrzucającego go w górę.
Łapię się na tym, że niepotrzebnie czułem to i owo, że wypaczyło mnie środowisko, w którym dorastałem, rodzice tacy normalni, że w ramach buntu trzeba było wyrosnąć na nienormalnego. Trzeba było pogimnastykować się niemało, żeby wygiąć się tu i ówdzie, spaczyć, transformować. I teraz co? Horyzont już nie stoi w miejscu, wyszło na to, że podlegam prawom fizyki, że transportuję całą swoją energię z miejsca na miejsce ale nie dalej. Gdy napotykam przeszkodę, muszę ją zaaklimatyzować, oswoić, znaleźć dla niej ładny zakątek. Wtedy jest już moja, chociaż dawno jej nie ma. Tam gdzie rośnie domek i zbudowane są drzewa, tam jest mały pokój w którym odbywają się spektakularne gry miłosne, wieczność, wszechświat, galaktyczne żniwa na polach pożądania. To uczucie było takie piękne i wszechogarniające, wszystkie narkotyki świata w jednej kropli. Miała wiele imion ale tylko jedno było moje.
Nie jestem wariatem, co najwyżej mam spaczony umysł. Wierzę w boga tak małego, że go nie widać, nie wierzę w instytucje i edukację, to zostawiłbym małpom i tygrysom, ogólnie natura powinna to załatwić szybko, możliwe, że boleśnie. Bo ileż można się wygłupiać i zakładać, że ma się prawo do wszystkiego.
Lubię tutaj pisać, te bezsensowne wywody, pseudoartystyczne wstawki, rozmyślania licealisty o dojrzewaniu i złamanym sercu. Nudne flaki z olejem, podgrzewane na drugi dzień, bo przecież łatwiej cały czas o tym samym. Lubię pisać dla osoby, która przebywa w tamtym ładnym zakątku, małym pokoju a która nigdy tego nie przeczyta.

To nie jest wielka strata. Dla świata. Istnieją takie małe tajemnice, istnieją ludzie, którzy ich dotrzymują. Istnieją cisi, którzy wyglądają jak głazy narzutowe, nic nie może ich poruszyć, szorstcy w dotyku, zimni. To nie jest wielka strata dla kogoś, kto stracił za dużo. Ale nie dla niego. Dla kruchego olbrzyma, w masce pośmiertnej. Chodził po tym świecie, za wysoki dla niskich, za niski dla wyższych. Ten wyraz twarzy, jakby nic, co dzieje się tutaj i teraz, nie mogło go zaskoczyć. Zaskoczyło. Zmalał, zdziczał, zaczął kraść innym szczęśliwe chwile, chował do torby, zaciągał się tym, co wydychali. Mój Boże jakiż on był smutny. Ten proces jest nieodwracalny, bo moment, w którym można było zawrócić minął, przepadł. Od tamtej pory nic się nie zmieniło, dobrzy ludzie z ich dobrymi narządami, ich serca i umysły, jego ostatnia twierdza. To niewielka strata, malutki uszczerbek, drobna niedogodność, dramacik w kilku aktach, komedyjka bardziej. Śmieszne.

Przeszło rok po premierze udało mi się wreszcie obejrzeć „Diabelski młyn” Teatru Bez Sceny, w reżyserii Andrzeja Dopierały.
Sytuacja wydaje się być banalna, jak z podrzędnego filmu, lub książki. Poznają się w barze, ona jest młoda, on nie. Na końcu lądują u niego w mieszkaniu. To może skończyć się w tylko w łóżku, wszystko jasne, przewidywalne do bólu. Nie w tym przypadku. Bo gra rozpoczyna się tam, gdzie inni by ją skończyli. Scenografia jest oszczędna a przez to pozostawia pole dla wyobraźni, nie ma potrzeby rozbudowywać czegoś, co tak naprawdę ma drugorzędne znaczenie. Na planie pierwszym uczucia i emocje, to co ona i on mają sobie do powiedzenia albo czego nie mają. Wszystkiemu przypatruje się kot machający łapką. W tradycji chińskiej i japońskiej, to jest kot szczęścia Maneki-neko, łapka zaprasza do tego żeby przyjść, wejść, żeby wszystko się udało, interesy przede wszystkim. Kot w pewnym momencie zostanie obrócony, zrobi to sam? Będzie machał ale już nie w stronę widowni i bohaterów.
W tym spektaklu to ona jest rozgrywającą, robi to co chce, w rytmie, który jej odpowiada. On jest tylko kukiełką, w dodatku wysłużoną, w rękach młodej bogini, która odgrywa kolejne role z wdziękiem i wyrafinowaniem. Od dziewczyny spotkanej w barze, przez dziwkę i dociekliwą dziennikarkę, badaczkę samczych odruchów. Na końcu odkrywa prawdziwą twarz, diabelski młyn zatrzymuje się, można wysiąść, przestać kręcić się w kółko. Ale to nie pomaga, bo zostali już nakręceni i mimo twardej ziemi pod stopami, świat nadal wiruje, są bardziej pijani niż poprzedniego wieczoru. W pewnym momencie na scenie pozostaje tylko złoty Maneki–neko, oświetlony słupem światła, macha łapką i puszcza refleksy w stronę widowni, rytmicznie i oślepiająco. Patrzy i zaprasza, jakby szczęście było na wyciągnięcie ręki.

„Diabelski młyn” Éric Assous, Teatr Bez Sceny, reż. Andrzej Dopierała
Obsada: Agnieszka Radzikowska, Andrzej Dopierała

...eventibus flexus...

[un blog (s)piegato]

Świątynia Krzyku

Poezja Kosmicznego Horroru

hipokrytka

notki zbyt osobiste

panna To

TO nie tamto

Panna Karolina w Krakowie

Zależny blog niezależnej Karoliny